środa, 23 marca 2011

"You know the day destroys the night..."

Ostatnio coraz częściej dostrzegam, że przez moje całkowite oddanie się futbolowi, zaczyna mi brakować tematów do rozmowy z ludźmi. Nie wtrącę się przecież do rozmowy, lub nie przełamię kłopotliwej ciszy tym, że "martwi mnie forma Kaki", jak zrobił to Michał Chałbiński w koleżeńskiej rozmowie z jednym z moich ulubionych dziennikarzy Przemysławem Rudzkim (źródło: http://sport.onet.pl/pilka-nozna/ekstraklasa/osmy-dzien-tygodnia-smolarek-juz-sie-nie-pozbiera,1,4216476,wiadomosc.html - polecam cały cotygodniowy cykl felietonów pana Przemysława). Jak widać, nawet w środowisku związanym z piłką, takie zmartwienia są niepoważne.

W każdym razie, przyszła pora na przerwę na reprezentację. Drużyny narodowe przygotowują się na zgrupowaniach, meczów w telewizji nie ma - przynajmniej do piątku. Czym więc wypełnić tak oto powstałą lukę? Jakoś tak naturalnie, z klikania na YouTube wyszło, że miałem trochę czasu na... posłuchanie starej, dobrej muzyki. Przy piwku i papierosku, powtórzyłem sobie parę klasyków. Dzięki temu choćby dopiero dzisiaj skapnąłem się, że "całe życie" chciałem grać "Yesterday" Beatlesów w złej tonacji! O innym utworze chciałem jednak dziś napisać, bo jest on dla mnie wyjątkowy już od wielu, wielu lat.


Spójrzmy na powyższy klip. Jakie pierwsze wrażenie może wywołać u współczesnego młodego człowieka? Ja choćby spotkałem się z komentarzem "jakie stare!" - i tyle. Dla mnie znaczy on o wiele więcej, a to z którego roku pochodzi, jakby nie ma znaczenia. Pierwszy raz miałem z nim styczność pewnie gdy miałem gdzieś tak z 5 lat, albo nawet mniej. Może nie jest to najlepszy wiek na konsumpcję twórczości Doorsów, ale taki pomysł na wychowywanie mnie miał mój ojciec. A może sam go nasunąłem? Ponoć, gdy byłem jeszcze niemowlakiem, przestawałem płakać natychmiastowo, gdy ojciec puszczał "Hyacinth House". W każdym razie pomysł trafiony, gdyż przez wiele lat mojego dzieciństwa The Doors byli moimi idolami. Dziwne, ale tak było. Nie Smerfne Hity, nie Majka Jeżowska, nie LO27, a właśnie The Doors... Kasety wideo z ich koncertami i teledyskami, które miał mój tata, potrafiłem wałkować w kółko.

Ale wróćmy do samego teledysku. Może nazywanie tego teledyskiem to nieco nadużycie, bo to właściwie tylko ciekawie sfilmowany i zmontowany występ. Ale właśnie w tej prostocie, jest coś co mnie urzeka. Mogę skupić się na każdym szczególe - każdy jest dla mnie kluczowy. Specyficzny mikrofon do którego śpiewa Jim Morrison, to jak oblizuje wargi podczas śpiewania, to jak się prezentuje - niewiele ruchu z jego strony, podczas gdy pierwszy refren jest przecież całkiem energiczny. Panuje ogólna ciemność, a urozmaicenie stanowią kolorowe, sceniczne światła. A już przy samym zakończeniu po prostu genialne wydają mi się wszystkie ruchy Morrisona, a szczególnie poza w której pozostaje, gdy muzyka już ucicha. Ta finalna klatka jest dla mnie po prostu epicka, a przecież tak prosta. Czasem gdy zdaję sobie sprawę, że ubóstwiam takie drobnostki, zastanawiam się, czy twórcy w ogóle podejrzewali, że ktoś będzie aż tak zwracał na nie uwagę. Dla większości to przecież - jak mniemam - szczegóły. Ja jednak kocham je tak dokładnie zapamiętywać, analizować i... uwielbiać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz